Gruzja – rajd konny z gimnastyką słowiańską – Kanion Dashbashi Slavic Edition

Emilia Bartkowska

Gruzja….
Wiele osób jest zakochanych w tym dzikim i niesamowitym kraju. Ja wiedziałam gdzie jest ( mniej więcej gdzie szukać paluszkiem po mapie ), wiedziałam jakie mają tam jedzenie i że mają dobre wina i jakiś dobry mocny alkohol.

Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że znajdę się w Gruzji, a tym bardziej, że przemierzę ją na końskim grzbiecie.  Moja racjonalna część umysłu w życiu nie zdecydowałaby się na taką wycieczkę na jaką się wybrałam… wychowana na jeziorze, zakochana w wodzie… nie lubiąca gór kobieta… którą załatwiły polskie Bieszczady   jadąca konno przez Mały Kaukaz i wjeżdżająca na wysokość 2500 m.n.p.m ? Totalnie nie moja bajka.

Gruzja z Gimnastyką Słowiańską
Gruzja z Gimnastyką Słowiańską

Wszechświat jak się okazuje ma swoje plany i zrobi dosłownie wszystko, by je zrealizować. A zaczęło się niewinnie. Trochę ponad rok temu miałam robiony odczyt Kronik Akashy ( to taki Google Wszechświata  wszystko co było jest i będzie ) i usłyszałam, że pojadę w góry… zaczęłam się histerycznie śmiać… powiedziałam, że nie lubię gór, z własnej woli w góry nie pojadę, bo jest mi tam niedobrze…

Jedyny na tamten moment wyjazd w góry to miał być warsztat instruktorski na Babiej Górze, który przeniósł się na moje szczęście do Bieszczad. O odczycie Kronik Akashy zapomniałam ciesząc się, że w żadne góry nie pojechałam. Parę miesięcy później na jednej z wiedźmowych grup ogłosiła się Justyna z Rezo-Tur Konne Włóczęgi z wyjazdem jogowym do Gruzji…

To był impuls… Mózg działał bardzo szybko… konie… Jakaś Gruzja… – dobra gdzieś na wschodzie  dobre jedzenie… śniadzi, ciemnoocy mężczyźni… 😀 W sumie jak się okazuje od dawna podobali mi się mężczyźni, którzy mieli domieszkę kaukaskiej krwi, a wędrując sobie pierwszego dnia pobytu po Kutaisi nie wiedziałam na którym mam zwiesić oko.

Nie zastanawiałam się długo i niewiele myśląc napisałam komentarz, że jestem instruktorką gimnastyki słowiańskiej i tak oto powstał projekt Kanion Dashbashi Slavic Edition – rajd konny i warsztaty gimnastyki słowiańskiej dla kobiet.  Trochę pozerkałam na mapę, by wiedzieć gdzie jadę.

Okazało się, że sam Kanion lepiej wyglądał na zdjęciach Google niż w rzeczywistości. Wszyscy śmieszkowali sobie, że jadę na stepy… no i mój umysł do samego przyjazdu do Bakuriani wyciął sobie to, że jadę w góry. Dostałam jakiegoś zaćmienia.

Powiedzmy, że względnie się spakowałam – chociaż nie wpakowałam żadnej kurtki do plecaka. W końcu w Kutaisi prognozy pokazywały prawie 30 stopni. Na szczęście miałam spódnicę jeździecką podszytą polarkiem, polarek przeciwwiatrowy z Lidla ( dawał radę! ) kamizelkę i jakieś bluzki na długi rękaw. Poza tym mi ciągle jest gorąco.

Sam wyjazd był jednym wielkim szaleństwem… Nie miałam ani zrobionych dupogodzin w siodle… owszem kocham konie od dzieciaka ale nigdy nie nauczyłam się porządnie jeździć  ani żadnej kondycji na chodzenie po górach i miłości do tego, a tu zdecydowałam się jechać konno przez prawie tydzień po jakieś 40 km dziennie  i to w górach – obłęd.

Przed samym  wyjazdem jeździłam do Stajni Galiwa – gdzie do trasy przygotowywała mnie Marzenka i pożyczyła mi cudowną jeździecką spódnicę, którą widzicie na zdjęciach.

Gruzja z Gimnastyką Słowiańską
Gruzja z Gimnastyką Słowiańską

Jeszcze więcej obłędu – jadę w spódnicy w kraju gdzie kobiety konno raczej nie jeżdżą i to w górach.

Zaufałam Wszechowi… skoro tak to poukładał to musiało się tak stać, a ja czułam w kościach, że ten wyjazd będzie bardzo mocno o męskiej energii… takiej mocno pierwotnej… Ta myśl przychodziła zawsze do mnie kiedy myślałam o tym, że będą codziennie budować od nowa obóz i nocą z bronią dbać o nasze bezpieczeństwo.

Czułam, że będzie to opowieść o nowym, kobiecym. O tym kim się stałam przed ostatnie lata.

Spotkanie z męską energią zaczęło się już od konia  od samego początku wiedziałam, że będzie mi towarzyszył Kongo – Król Bakuriani, ogier, o którym Justyna mówiła zobaczysz Kongo się Tobą zaopiekuje… Tak dobrze czytacie  Ogier – nie wałach.

W Gruzji nauczyłam się ufać zwierzęciu… Nie w 100% a w 120%. Tak na serio. Wiedziałam, że Kongo wie lepiej jak poruszać się po tym terenie… że to jego górski świat… a kompletnie nie mój. W  momencie, w którym dotknęłam go po raz pierwszy  zawierzyłam mu nie tylko swoje zdrowie ale i życie… Wymieniłam z nim energię kręcąc między nami orbitę mikrokosmosu i czując, że przez te 7 dni będziemy niemal jednością…

Nie raz i nie dwa patrząc w dół urwiska miałam przed oczami czarne wizje… Dosłownie widziałam jak ginę w tych górach i już nie wracam do Polski. Nie wiem co mam z tymi górami, bo jak chłopaki proponowali mi, że nauczą mnie jeździć na desce albo na nartach jak przyjadę do Bakuriani dosłownie zaczynało mnie telepać. Co ciekawe narty przerażają mnie bardziej niż jazda koniem w górach.

Kongo był oazą spokoju. Bez względu na to czy nad nami rozpętała się dzika burza pośrodku bezkresu… czy wjeżdżaliśmy do rowu z wodą, z którego musiał wyskoczyć ze mną na grzbiecie… czy wspinaliśmy się pod górę w takiej ciemności, że niemal nie widziałam jego głowy czy schodziliśmy w dół… Cały czas bił od niego spokój, który mnie przenikał.

Nie zapomnę nigdy momentu jak spanikowałam przy jednym zjeździe… siedziałam zesrana powtarzając, że nie zjadę… prawie się rozpłakałam… a Kongo zrobił małe kółeczko i zaczął schodzić… krok za krokiem… mogę dosłownie przysiąc, że czułam jak wypełnia mnie jego spokojna energia… pełna zaufania… jakbym słyszała w swojej głowie jego głos… mówiący uspokajające słowa.

Kiedy sprowadzaliśmy konie w dół idąc przy nich to tak naprawdę Kongo sprowadzał mnie… pokazywał gdzie mam iść… i kiedy potykałam się na kamieniach podstawiał swój bok i rudą grzywę…

Był pierwszym nauczycielem… pierwszym krokiem do męskiego…

Moim drugim nauczycielem został niebieskooki Gruzin Shako… pojawiał się nie wiadomo skąd ze swoją męską, fizyczną siłą zawsze kiedy nie dawałam sobie rady z popręgami czy wyciągnięciem pala… uśmiechał się i mówił łamanym polskim, żebym go wołała i mi pomoże. Robił bez trudu to nad czym ja się zasapałam i zdyszałam… zaczynałam się śmiać i pokazywałam na jego barki, że jest silniejszy ode mnie…  nawet nie muszę się zakładać o to, że panowie byli tak silni, że podrzucaliby mnie jakbym nic nie ważyła.

W końcu pomagali mi wsiadać i zsiadać z Kongo, który niby wysoki nie był, ale ja nadal mam swoje 160cm… i trudność z podniesieniem swojego zadka  co w sumie też było nauką przyjmowania od męskiego… Mogłam szukać jakiś kamieni albo pienków, ale zdecydowałam się na przyjmowanie pomocnej dłoni. 😀 Zwłaszcza jak usilnie mówiłam, że to moja dupa nie może się podnieść i trzeba mnie podrzucać za dupę a nie za ramię.

Z każdym dniem ta pomoc ewoluowała ….najpierw tak normalnie trzymał konia… a potem kazał sobie kłaść ręce na ramionach, łapał mnie w talii i podnosił nad koniem… no i zostałam nazwana Princessą  dostałam też kwiatka, ale nie pytajcie czy pamiętam jak po gruzińsku jest kwiatek   zapamiętałam jak jest słońce…

Gruzja będzie mi się kojarzyła z zapachem dymu z ogniska, którym przesiąkły mi włosy… z rozgrzewającą gardło i trzewia ,,czaczu”, ze słoną wodą Borjomi, za którą teraz w Polsce płacę jak za zboże,  z szaleńczymi tańcami z Borysem, który skubany nauczył się robić pączek i ćwiczył ze mną gimnastykę słowiańską   dał radę zejść do S2 bez asekurowania się!

Borysowi trochę smutno było, że nie miał piersi do pomasowania – ale uwierzcie, że czuję potencjał na męskiego instruktorka gimnastyki słowiańskiej… zwłaszcza jakbyście zobaczyły ruch z podnoszeniem ,,piersi”. Ja bym dosłownie chodziła do niego na zajęcia.

W pracy z męską energią dużo się działo. Jeden ćwiczy ze mną słowiańską, drugi piecze na ognisku chlebki i grzybki, oddaje swoją kurtkę kiedy wieczorami polarek z Lidla i kamizelka nie dają już rady, a potem wyciąga piwko z magicznej sakwy kiedy wszyscy robią dzidę galopem i tylko pyta : Sensei, galop? A na moje kręcenie głową podaje puszkę.

Żeby nie było – zrobiłam 5 mini galopków na finiszu… w tym jeden gdzie zachęcony przez Shako Kongo wyrwał tak do przodu, że wypadłam ze strzemion i jechałam wczepiona w grzywę ogiera i zaciśniętymi na nim udami i łydkami  – będą jak ze stali. To był moment kiedy zrozumiałam co oni tak widzą w tej dzikiej jeździe wołając DZIDA!

Cóż mam nadzieję, że w 2024 wreszcie pogalopuję i Rezo będzie mógł powiedzieć, że przyjechałam JEŹDZIĆ! A kto wie co będzie się działo jak na miejscu spotka się trójca : Niko, Borys i Shako i wjadę ja cała na biało… znaczy… na czerwono 😀 Słowiańska, dzika kapłanka. A tym razem w lipcu będzie ciepło, więc będzie można pożegnać te wszystkie warstwy.

Bo wiecie… wracam do Gruzji 😀 Na nową trasę do kamiennego miasta Vardzia na Slavic Edition vol. 2 Przeżyłam potężne zaskoczenie kiedy w niecały miesiąc rozprzedał się cały warsztat 😀

A Was zostawiam ze zdjęciami z Gruzji 😀 

A tu jest jeszcze więcej zdjęć😉